Strona główna

środa, 26 września 2012

Trzy pieczenie na jednym ogniu #KB35

Dzisiaj zamierzam upiec trzy pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze spełnię obietnicę daną silowi, dotyczącą raportu z przebiegu gry narracyjnej jego autorstwa, mianowicie The City Needs You. Po drugie, przy okazji tej gry miałem okazję przetestować pewne mechanizmy, które w przyszłości mam zamiar wykorzystać w swojej fabularnej autorce Simulacrum (na razie jedyną zajawkę na ten temat można przeczytać również u sila). Po trzecie za sprawą dwóch poprzednich punktów ta notka wpisuje się w 35 edycję Karnawału Blogowego prowadzoną przez Krzemienia.

Zatem. Rozgrywka w The City Needs You dostarczyła mi sporo frajdy i niełatwo mi było się od niej oderwać a musiałem rozłożyć ją na dwa wieczory. Tworząc miasto wylosowałem 200 słów z bazy zawierającej ich ponad 3,4 miliona (bez nazw własnych, za to z wszystkimi formami fleksyjnymi). Polegając na luźnych skojarzeniach, wspomaganych półszklaneczką whisky, wybrałem/wymyśliłem 32 klucze, wokół których stworzyłem miasto i jego problemy. Przez głowę przeleciało mi bez liku mniej lub bardziej udanych pomysłów. Refleksja moja na tym etapie była taka, że chyba trochę tego za dużo się porobiło (a gdybym się trzymał ściśle reguł gry, to nawet byłoby jeszcze więcej). W szczególności pomysł spisania z tego dokładnego raportu musiałem niestety odrzucić. Dlatego w dużym skrócie, dzieląc na rozdziały analogicznie do instrukcji i pogrubiając klucze.

Początek

Burmistrz miasta, to sprawny urzędnik, ale prywatnie potworny despota, tyran i dyktator w domu. Stosując  wobec nieżyjącej już żony i dziecka niemal dryl i przemoc psychiczną sprawił, że jego syn został głównym złoczyńcą (o czym ojciec nie wie). Główny złoczyńca ma poza miastem ogrodzoną wysokim murem posesję Azyl, w której zamieszkuje z grupą wspólnie ćwiczących adeptów karate, gotowych złomotać każdego na rozkaz pryncypała oraz omotanymi przez niego jego wyznawcami, członkami sekty. Wśród nich jest entomolog, który jest pomysłodawcą planu zagłady miasta.

Ma to polegać na tym, że gigantyczny rój specjalnie wyhodowanych, genetycznie zmodyfikowanych i oswojonych pszczół z poprzyczepianymi ładunkami wybuchowymi opanuje całe miasto i nastąpi jednoczesna detonacja. Chcąc nie dopuścić do przedwczesnego wykrycia planu, główny złoczyńca, lobbując przy pomocy swoich wyznawców, a także wykorzystując słabość ojca, doprowadził do uchwalenia prawa zabraniającego jakichkolwiek lotów - w tym szybowcowych, czy motolotniarskich - w okolicy Azylu.

Główny bohater miał natomiast trudne dzieciństwo, które i pogrążył się w trwającej wiele lat depresji. W końcu przystał do grupy terapeutycznej, która miała zrzeszać ludzi cierpiących na depresję, a okazała się sektą założoną przez głównego złego, szukającego desperatów do pomocy przy swoim planie zawładnięcia miastem. Jakimś cudem bohater nie dał się omotać i wyczuwając, że coś tu śmierdzi, szybko zerwał kontakty z tymi ludźmi. Jednocześnie jakoś się z tej depresji wygrzebał, w czym pomogło uczucie (z widokami na odwzajemnienie) wobec poznanej urodziwej harfiarki.

Quest

Chcąc jej zaimponować a jednocześnie podejrzewając niecne intencje głównego złoczyńcy (ze względu na burmistrza zbagatelizowane przez policję, na którą zgłosił się ze swoimi podejrzeniami) postanowił zdemaskować łobuza. W tym celu wyjechał do innego miasta, w którym mieszkał jego przyjaciel z dawnych lat, zapalony militarysta i majsterkowicz. Wspólnie skonstruowali niesamowitego robota z zaawansowaną sztuczną inteligencją, przystosowanego do działań zwiadowczych i zaczepnych.

Niestety pech sprawił, że pod nieobecność bohatera główny zły po wizycie w filharmonii zauroczył się w występującej tam harfiarce - obiekcie westchnień bohatera. Wykorzystując swoje zdolności wpływu na ludzi splugawił (cokolwiek za tym się kryje) harfiarkę, która przyłączyła się do niego. Aby ostatecznie i symbolicznie przywiązać ją do siebie a jednocześnie przetestować najnowszy, coraz bliższy ideału szczep pszczół, wysadził w powietrze filharmonię. Potem wzięli ślub w Azylu, który poprowadził zwerbowany do sekty ksiądz.

Konfrontacja

Bohater wraca do miasta wraz ze skonstruowanym robotem i podręcznym arsenałem. O harfiarce wie tylko tyle, że zaginęła i jest przekonany, że stało się to podczas wybuchu w filharmonii a po prostu jej ciała - podobnie jak wielu innych - jeszcze nie wygrzebano z gruzów i nie zidentyfikowano. Po krótkim śledztwie (wykorzystującym takie poszlaki, jak wspomniane wyżej prawo o nielataniu nad określonym rejonem, czy zeznania żula, który widział złoczyńcę oraz obsadzające filharmonię i wybuchające pszczoły - przez które z resztą policja nie potraktowała go wiarygodnie) dochodzi do ostatecznego starcia. Wysłany na zwiady robot zostaje odkryty i zaatakowany.

Na skutek, jak się okazuje, wadliwych, niesprawdzonych w takiej sytuacji algorytmów, robot wpada w panikę i zaczyna siać zniszczenie. Mechanizm zdalnie wyłączający robota ulega uszkodzeniu, więc jedyne, co bohater może zrobić, to śledzić z przerażeniem transmisję live z oczu robota w swoim vanie. Wtem na monitorze dostrzega harfiarkę. Zrywa się na równe nogi i z RPG w ręku pędzi jak szalony do Azylu z zamiarem unicestwienia robota. Przybywa jednak za późno. Wszystko płonie, masa trupów, gruzu i szkła. Uszkodzony i wypstrykany z amunicji, napalmu i ładunków wybuchowych robot kręci się jak pijany, mrugając przy tym światełkami i krzesząc iskry. Bohater dobiega do konającej harfiarki, która zdąża wyszeptać "wybacz..." i umiera.

Zza jakieś kępy gruzów, z kłębów dymu wyłania się postać głównego złego, który osmalony, poturbowany, ale wściekły rzuca się w kierunku bohatera. Ten jednak odruchowo robi użytek z RPG kończąc jego nędzny żywot a wydłużając niestety swoją własną nie mniej nędzną egzystencję.

Podsumowanie zabawy

Tak mi to wyszło. Nie jestem pewny, czy zrobiłem wszystko zgodnie z intencjami autora, bo miejscami interpretacja reguł gry nastręczała drobnych trudności. Nie wszystkie klucze znalazły istotne zastosowanie w tworzonej opowieści, głównie dlatego, że rozrosłaby się do niebotycznych rozmiarów. Niemniej starałem się do każdego przypisać jakieś miejsce, postać, grupę postaci, czy bardziej ogólną ideę i na upartego dałoby się to jakoś wszystko zmieścić w fabule.

Jeśli chodzi o przydatność powyższej rozgrywki do moich własnych projektów, to udowodniła ona, że można z powodzeniem używać słów losowanych z niemal kompletnej bazy języka polskiego, jako źródła inspiracji podczas improwizacji. Chodzi o coś w rodzaju wyroczni używanej w sandboksach. Idea jest taka, aby nie tracić czasu na tworzenie tabelek, tylko jechać na żywioł. Mając do dyspozycji cały słownik języka polskiego możliwości są nieograniczone.

Nawiązując natomiast bardziej bezpośrednio do tematu karnawału, chciałem wyznać, że była to pierwsza autorka, w jaką w życiu grałem (pomijając własne i te z bliskiego kręgu znajomych, z którymi gram na co dzień). Zaryzykuję przy tym stwierdzenie, że nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem. Co ciekawe, mam wrażenie, że na forach PBFów, autorki z kolei cieszą się całkiem niezłą popularnością i tam stosunkowo łatwo znaleźć chętnych do gry w nie przez forum. A w każdym razie niewiele trudniej niż do komercyjnych produkcji.

Żeby to jednak jakoś zweryfikować pytam niniejszym erpegową brać: w ile wy autorek graliście (wyłączając własne i znajomych, z którymi gracie) i poprzez jakie medium?

wtorek, 18 września 2012

Dzieje rękopisu #01 - będziesz żył w celi b(r)acie

Hej! Przygotowując tekst poświęcony zasadniczo tradycji rękopiśmiennej i związanymi z nią motywami zdatnymi do wykorzystania w grach fabularnych stwierdziłem, że robi się on dość długi. Stąd decyzja o podzieleniu go i publikacji w postaci minicyklu notek blogowych. Pierwszy wpis będzie czystko akademicki - postaram się możliwie zwięźle i ciekawie przedstawić rzeczywiste dzieje rękopisów, zaś erpegowy użytek zrobimy z tego w kolejnych notkach. Jeżeli nie zaznaczono inaczej informacje ogólne dotyczą cywilizacji grecko-rzymskiej i średniowiecznej Europy. Do dzieła!

Stare książki mają niezliczone oblicza: manuskrypty, inkunabuły, starodruki, wolumeny, zwoje, kodeksy, foliały, tabliczki, papirusy, pergaminy. Wszystkie nęcą, wszystkie wabią, skrywają tajemnice. Przykryte mrokiem historii, rzadko wykorzystywane na sesjach. Tymczasem dziedzina wiedzy zwana krytyką tekstu, która bada konsekwencje transmisji dzieła na przestrzeni dziejów, wspierana przez takie nauki, jak paleografia, czy kodykologia, może być źródłem wielu ciekawych i pouczających motywów, nadających się do wykorzystania w grach fabularnych. W szczególności, gdy chodzi o dzieła mające długą tradycję rękopiśmienną albo nawet ustną, jak było w przypadku Iliady, czy Odysei.

Sięgając po współczesne wydanie homerowego eposu czy sofoklesowego dramatu, rzadko zastanawiamy się, ile czytany tekst ma wspólnego z oryginalnym dziełem powstałym, jak by nie patrzeć, grubo ponad dwa millenia temu. Skąd polski wydawca, tudzież tłumacz, wytrzasnął oryginał do tłumaczenia? Czy to możliwe, że do naszych czasów dotrwały rękopisy podpisane przez Sofoklesa, bądź "autoryzowane" przez Homera? Odpowiedź brzmi: nie. W teorii może i tak, fakty są jednak bezlitosne: z całej spuścizny starożytnej Grecji i Rzymu do naszych czasów nie zachował się żaden tekst spisany ręką autora, bądź przez niego podyktowany. Żaden.


Nośnik tekstu

Jednym z powodu zaginięcia oryginałów była bez wątpienia licha trwałość większości stosowanych przed wiekami nośników, nie wystarczająca dla przetrwania tysięcy lat cywilizacyjnej zawieruchy. Do pewnego momentu najpopularniejszym nośnikiem dłuższych tekstów był papirus, z biegiem czasu ustępując pergaminowi. Oba przeznaczone były do korzystania w dłuższej perspektywie czasowej, w odróżnieniu od na przykład tabliczek woskowych, używanych raczej w charakterze podręcznego notatnika, czy kory drzewnej (lipa, brzoza), od której trudno wymagać nadzwyczajnej wytrzymałości, podobnie jak od stosowanych w Indiach liści palmowych.

Do pierwszej kategorii można jeszcze zaliczyć wstęgi jedwabiu, deseczki bambusowe (Chiny), haft na tkaninie (Partowie), deszczułki z drewna (lipa, buk), tabliczki gliniane albo ołowiane, czy nawet skorupy naczyń glinianych. Większość z nich, podobnie jak wymienione w poprzednim akapicie, to jednak niebywale łatwopalny materiał, a przecież w dawnych czasach pożary były częstsze (skutkiem powszechności źródeł światła typu świeca, kaganek, lampa oliwna) a ogień bardziej żarłoczny (w sensie trudniejszy do ugaszenia ze względu na stan techniki). Owszem, tabliczki ołowiane, czy gliniane, nie mówiąc o kamiennych tablicach, nie musiały tak bardzo obawiać się tego żywiołu, jednak ze względu na nieporęczność miały raczej inne zastosowania i w zasadzie nie utrwalano na nich dłuższych tekstów (a już na pewno nie robił tego sam autor). Podobnie sprawa się ma z kośćmi, czy skorupami żółwimi, które stosowano do utrwalania inskrypcji wotywnych i wróżebnych.

Oprócz wspomnianej na początku trwałości, zachowaniu rękopisów utrwalonych na papirusie czy pergaminie nie sprzyjał fakt, że nośniki te były niezwykle cenne. Skutkiem tego bywało, że pierwotnie zapisany tekst był wydrapywany, żeby zrobić miejsce nowemu. Tak wykorzystany nośnik nazywamy palimpsestem. Wprawdzie dzisiaj potrafimy odczytywać nawet podwójne palimpsesty, ale kiedyś było to niemożliwe - jeśli lepszy tekst został wydrapany i zastąpiony gorszym, to w czasach wojny, zamieszek czy innych niepokojów miał większe szanse spłonąć, gdyż podczas plądrowania biblioteki pies z kulawą nogą się nim nie interesował.

Nie można zapomnieć jeszcze o jednym, do pewnego momentu bardzo ważnym, później stosowanym incydentalnie nośnikiem tekstu, jakim była... pamięć. Trudno nam dzisiaj sobie wyobrazić, o ile lepszą pamięcią musieli dysponować ludzie, którzy ze względów technologicznych przez całe swoje życie mogli polegać niemal tylko na niej - nie mając oparcia w notatnikach, organizerach, komputerach, internetach, wreszcie książkach dostępnych na wyciągnięcie ręki i pod każdą postacią. Może więc przeceniamy możliwości naszych przodków? Niech zatem przemówi reguła skryptorium średniowiecznego klasztoru w Studion: "Jeśli ktoś będzie zapamiętywał to, co napisane w księdze, z której przepisuje, i przepisywał z pamięci (sic!), pozostanie w odosobnieniu na 3 dni."


Mądry a głupi kopista

Jak wyżej wspomniano, ani jedno dzieło wywodzące się ze starożytności grecko-rzymskiej nie dotrwało do naszych czasów w postaci rękopisu autora. Teksty, którymi dziś dysponujemy i na podstawie których przygotowywane są wydania oryginałów, bądź tłumaczeń, są - w pewnym uproszczeniu - entą kopią entej kopii, przez wieki sporządzanych ręcznie przez skrybów, czy też kopistów - często nawet niespecjalnie wykwalifikowanych - na przykład krewnych i znajomych autora (w przypadku najstarszych kopii).

Ideałem był tak zwany głupi kopista - język znał piąte przez dziesiąte, albo wręcz wcale, a przede wszystkim nie miał ambicji: starał się przepisać wszystko wiernie, co do joty (jeśli to była greka, to dosłownie!). Taki kopista, jeśli był bardzo uważny popełniał ledwie kilka błędów na stronę (bądź jej odpowiednik). Czasem "zjadł" kilka linijek, innym razem niechcący wciągnął scholion, czy też glossę do tekstu, najczęściej popełniał rozmaite literówki. Jednym słowem za dużo szkód nie narobił.

Natomiast mądry kopista, to zmora filologa. Wydawało się takiemu, że zna świetnie język i zjadł wszystkie rozumy. Skutkiem tego ingerował tekst w przekonaniu, że poprawia błędy popełnione przez wcześniejszych kopistów. Pół biedy, jeśli miał rację - gorzej, jeśli zmieniał oryginalne brzmienie tekstu. Rzadko przy tym bywał łaskaw wyróżnić swoje pomysły - w zdecydowanej większości przypadków po prostu zmieniał tekst bez śladu. To nie wszystko - jeśli kopista był wyjątkowy zarozumiały, to trafiwszy na niewielką lakunę (patrz niżej), gotów był uzupełnić treść dzieła własnymi słowami, by zachować ciągłość tekstu, zamiast uczciwie zaznaczyć ubytek i jego wielkość.

Trudności z odczytaniem

Kolejnym aspektem, który warto poruszyć jest sposób zapisu tekstu. Można sobie wyobrazić, że kopiowanie rękopisów było niczym odpisywanie wypracowania w szkole. Nic bardziej mylnego - w dawnych czasach reguły pisania był znacznie słabiej ustandaryzowane, niż obecnie a ponadto, dla oszczędności miejsca, stosowano wiele zabiegów dodatkowo utrudniających odczytanie.

Przykładowo do pewnego momentu powszechne było zapisywanie tekstu w sposób ciągły, bez wyróżniania wielkości liter, bez lub ze szczątkową interpunkcją. To jednak nie wszystko: teksty greckie do pewnego momentu zapisywano naprzemiennie od lewej do prawej i od prawej do lewej. Mianowicie gdy skryba dochodził do brzegu papirusu, schodził linijkę niżej (często w pół słowa), po czym kontynuował swoją pracę pisząc w drugą stronę, czyli stawiając znaki w odwrotnej kolejności względem poprzedniego wiersza. Nazywano to bustrofedonem.

Innym sposobem na zaoszczędzenie miejsca były abrewiacje (czyli skróty - często jako połączenie pierwszej i ostatniej litery słowa z poziomą kreską nad nimi; dość powszechnie stosowane dla tzw. nomina sacra) oraz ligatury (zapis dwóch lub więcej liter w postaci jednego znaku, np. zamiast "fi" samo "f" z pogrubioną na podobieństwo kropki od "i" kulką na końcu), czy nawet ideogramy (rysunki wyrażające pojęcia). Stosowane niekonsekwentnie, na potrzeby chwili, bez ładu i składu potrafiły znacznie utrudnić prawidłowe odczytanie tekstu.


Należy pamiętać, że kopista pracował często z niekompletnym rękopisem. Jeśli to był sczytany zwój, to często miał zniszczony początek lub koniec. Zazwyczaj nie przewijano zwoju po przeczytaniu, stąd, utrzymujący się  siłą przyzwyczajenia nawet po upowszechnieniu kodeksów, zwyczaj umieszczania danych typu personalia autora, skryby, czy tytułu dzieła na końcu zwoju. Przystępując zatem do czytania trzeba go było najpierw przewinąć do początku.

Nośnik bywał też zaplamiony, nadpalony, podziurawiony, pogryziony, nadpleśniały, porwany czy w inny sposób wybrakowany ze szkodą dla tekstu. Tego typu problemy (a także nieuwaga kopisty, którego wzrok często przeskakiwał kilka linijek) bywały przyczyną tzw. lakun, czyli ubytków, o ile skryba nie dysponował inną kopią, za pomocą której mógłby uzupełnić brakujący fragment. Dobrą praktyką było oznaczenie takiego miejsca w tekście, ale taka informacja szybko i łatwo ginęła w toku dalszej transmisji. O typach, którzy nie uznawali za stosowne oznaczyć własnej tyleż radosnej, co szkodliwej dla oryginału twórczości, pisałem wyżej.

Inne źródła błędów

Niebezpieczeństwem, na które tym razem nieco bardziej narażony był głupi kopista, było wciąganie scholiów, czy innych marginaliów do tekstu. Znany też jest przypadek skryby, który tak bezmyślnie przepisywał przemieszany tekst Jamblicha zawierający naniesione odniesienia porządkujące przemieszane ustępy, że się zapętlił. Gdy dochodził do odnośnika, nakazującego cofnąć się, czynił to, aby - cały czas kontynuując przepisywanie - znowu dojść do tego samego miejsca i znowu się cofnąć. Sekwencję powtórzył wiele razy nim tknęło go, że coś jest nie tak.

Źródłem błędów bywały także renowacje rękopisów. Wyglądało to tak, że z uszkodzonego rękopisu wybierano części dobrze zachowane i uzupełniano resztę. Łatwo przy tym o niefortunne połączenie różnych, odległych od siebie wersji tekstu, albo dodanie tekstu uzupełniającego, lecz nieautentycznego, np. dostępnej skądinąd parafrazy.

Dla niektórych ciekawostką może być fakt, że w czasach antycznych nie istniało pojęcie "plagiatu". Wykorzystywanie cudzych tekstów nie podlegało żadnym ograniczeniom - czy to formalnym, czy to wynikającym ze społecznej dezaprobaty. Swobodne podejście obejmowało również tłumaczenia. Stąd do starożytnych tłumaczeń zaginionych oryginałów należy podchodzić z dużą dozą ostrożności. A niejeden grecki tekst przetrwał do naszych czasów wyłącznie w tłumaczeniu łacińskim, bądź arabskim.

Ogólna prawidłowość jest taka, że lectio difficilior była w tradycji wypierana przez lectio facilior. A mówiąc  nieco bardziej po ludzku: w przypadku istnienia różnic w równoległych tradycjach danego tekstu, wersja trudniejsza poszczególnych fragmentów ustępowała wersji łatwiejszej. I to pomimo, że z dużą dozą prawdopodobieństwa była bliższa oryginałowi. Niestety znajomość klasycznej łaciny i greki, wraz z upływem i barbaryzacją czasów, mocno słabła, stąd warianty nierozumiane często uznawane były niesłusznie za zepsute i narażone na niepotrzebne poprawki lub właśnie wyparcie przez krążącą w obiegu łatwiejszą wersję.



Przyczyn, dla których tekst zawarty we współczesnych wydaniach eposów Homera, zbiorach tragedii Sofoklesa, czy dzieł pozostałych starożytnych autorów może mieć niewiele wspólnego z tym, co rzeczywiście wyszło spod ich ręki (tudzież z ust), jest znacznie więcej niż wymieniono w niniejszym tekście, który nie ma ambicji być niczym więcej, niż ciekawostką o charakterze popularno-naukowym. Tych, którzy odczuwają szlachetną potrzebę pogłębienia wiedzy w tym zakresie, zachęcam do studiowania filologii klasycznej, kierunku wykładanego na wielu polskich uniwersytetach.